Pomoc potrzebującym w Ghanie

Kamil Zdanowicz jest z zawodu ratownikiem medycznym i pochodzi z Białegostoku. Niedawno wrócił z Ghany, w której spędził dwa i pół miesiąca jako wolontariusz,  pracując z lokalnymi pielęgniarzami i felczerami, jeździł także w załodze karetki.

Co spowodowało, że zdecydowałeś się wyjechać na misję? 

Na misję wyjechałem do Ghany, do miejscowości Kwahu Tafo, aby pracować w klinice. Podjąłem taką decyzję, ponieważ potrzebowałem jakiejś zmiany w życiu. Moje obecne życie mi nie wystarczało. Czułem, że jest niekompletne, niepełne, a że lubię pomagać to uznałem, że taka aktywność mogłaby to życie nakreślić. Napisałem więc do Salezjańskiego Ośrodka Misyjnego i wkrótce odbyło się pierwsze spotkanie.

Jakie różnice kulturowe zaobserwowałeś podczas pobytu?

W sumie cały ten pobyt to była jedna wielka różnica kulturowa, ponieważ wszystko tam jest inne, również kolory, zapachy. Pierwszą kwestią, którą zaobserwowałem to jak Ghańczycy prowadzą samochody. Tam nie ma czegoś takiego jak twój pas ruchu czy mój pas ruchu, ja nie mogę wyprzedzić albo ja nie mogę się wcisnąć – tam po prostu jest jedna wielka samowolka. Przez to dochodzi do wielu wypadków komunikacyjnych. Ciekawe, że w kwestii wyprzedzania czy wpuszczania są zdecydowanie bardziej tolerancyjni niż my. Myślę, że ten styl jazdy trochę odzwierciedla ich charaktery – zdecydowanie nacisk jest położony na improwizację niż stosowanie się do ścisłych reguł ☺. Widać to też po tym jak budują swoje domy, ale nawet po prostu w samym nastawieniu do świata. Żyją chwilą, niekoniecznie zamartwiając się przyszłością. Kolejną różnicą jest fakt, iż bardzo celebrują pogrzeby. Muszą na nie przeznaczyć dużo pieniędzy, zaprosić całą rodzinę, a uroczystość odbywa się niekiedy nawet rok lub dłużej po śmierci. Sam pogrzeb trwa aż trzy dni, które są poprzedzone tygodniem związanych z nim imprez. Skala całego zjawiska wynika poniekąd z faktu, iż w Ghanie funkcjonuje model  „powiększonej rodziny”. Polega to przykładowo na tym, że jeśli umrze mężczyzna to jego żona oraz dzieci przechodzą pod opiekę np. brata zmarłego.

Czym się zajmowałeś będąc na misji?

Jestem ratownikiem medycznym i pracowałem w klinice prowadzonej przez Zgromadzenie Misyjne Służebnic Ducha Świętego. Placówka ta początkowo pomagała jedynie w kwestiach związanych z położnictwem, ale później jej działalność została rozszerzona o leczenie wszelkiej maści dolegliwości. Nie ma tam sensu stricto lekarzy, za to pomoc świadczą felczerzy, który mają ogromne doświadczenie z ichniejszymi chorobami. W kwestii mojej pracy – miałem wolną rękę odnośnie tego co chcę robić. Musiałem niejako „odnaleźć się” w klinice. Najbardziej odnajdywałem się w wyjazdach karetką, ale tych nie było szczególnie dużo. W pozostałym czasie pracowałem z felczerami, obserwując jak leczą i co leczą, a także na sali opatrunkowej i sali do wstrzyknięć.

Czy jest duże zapotrzebowanie na wolontariat?

Patrząc od strony medycznej, to z pewnością brakuje specjalistów i sprzętu. Na misji byłem z koleżanką, która jest optometrystką i okazało się, że są tam ludzie, którzy nigdy w życiu nie badali wzroku. Ich ubezpieczenie pokrywa niewielką część świadczeń, a na prywatnego lekarza większości nie stać.

Jakie cechy należy posiadać, aby sprawdzić się na misji?

W Salezjańskim Ośrodku Misyjnym musieliśmy przejść rozmowę z psychologiem oraz specjalny test psychologiczny, który składał się z około pięciuset pytań i ok. połowa uczestników szkolenia nie przeszła go. Wolontariusze na misji narażeni są na duży stres i pewne rzeczy, które mają nieprzepracowane i ich tutaj nie widać, tam mogą się właśnie uwydatnić. I właśnie rolą psychologa było wyłapanie tego. Wiele osób dostało wskazanie – „jeżeli chcesz jechać to musisz przepracować to i to”. Z cech charakteru to z pewnością otwartość na inną kulturę i zrozumienie, aby nie starać się zmieniać tego świata na siłę, tylko zrozumieć go. Jest to zupełnie inny świat i nie można go przyrównywać do naszych europejskich standardów. 

Co Tobie osobiście dało wzięcie udziału w misji?

Zmieniłem się. Po poszukiwaniach swojego miejsca na ziemi wiem, że mogę zapuścić korzenie tu gdzie teraz jestem, czyli w Białymstoku. Doświadczyłem całkowitej inności i teraz wiem, że nie mam czego dalej szukać. Wszystko czego potrzebuję,  mam na miejscu. Potrafię to prawdziwie docenić.

Czego moglibyśmy nauczyć się od osób, którym pomagałeś na misji?

Przede wszystkim otwartości. Tam jest trochę jak u nas w górach – wszyscy są bardzo serdeczni dla siebie, pozdrawiają się, witają, są uśmiechnięci, pytają się co u ciebie słychać, gdzie idziesz. Nie żyją w takiej bańce, że każdy ma swoje zadanie do wypełnienia i ślepo idzie w jednym kierunku z klapkami na oczach tylko rozglądają się wokół siebie, pytają czy by nie pomóc, dbają żebyś nie został oszukany przez kogoś innego.

Czy Twoim zdaniem wolontariat może zmieniać życie?

Oczywiście, że może i zmienia. Ta zmiana zaczyna się jeszcze przed wyjazdem. Już sama formacja przygotowująca do wyjazdu jest wspaniała, pełna radości. To, że poznajesz ludzi podobnych do siebie, którzy chcą robić coś fajnego i nie boją się tego, jest świetną rzeczą. A sama misja to jest spotkanie z tym prawdziwym trudem i ciężką pracą, co moim zdaniem jest niezwykle potrzebne i z pewnością zmienia człowieka.

(BS)

Zachęcamy do czytania naszego bloga!

Znajdziecie tam artykuły poszerzające wiedzę o różnych problemach młodzieży, przydatne informacje i ciekawostki. Będziecie mogli też bliżej nas poznać.

Jesteśmy w mediach społecznościowych

Zachęcamy także do śledzenia naszych stron i kanałów, gdzie publikujemy aktualne informacje o naszych działaniach, szkoleniach i warsztatach, efekty pracy z młodzieżą oraz osiągnięcia młodzieży w ramach wolontariatu.

#sztukapomagania