Wolontariat w Zambii

Laura Lis wróciła niedawno z miesięcznego pobytu w Zambii. To kraj w południowej Afryce, zamieszkiwany głównie przez grupę etniczną zwaną Bembe. Laura wyjechała do Afryki jako wolontariuszka na misję i spędziła tam niezwykle intensywny i pracowity miesiąc.

Co spowodowało, że zdecydowałaś się na udział w misji?

Na misję planowałam pojechać w zasadzie od trzeciej klasy gimnazjum, miałam wtedy 15 lat. Pojawiła się ta myśl: „Kiedyś pojadę na misję, czuję, że to jest coś dla mnie”. I zawsze ta Afryka była gdzieś z tyłu głowy. Dodatkowo różne sytuacje w życiu, m. in. Światowe Dni Młodzieży, wyjazd na roczną wymianę kulturową do Anglii, ale też fakt, że prowadziłam różne obozy dla dzieci w Polsce utwierdziły mnie w przekonaniu, że bardzo bym chciała pojechać i sprawdzić się nie tylko w Polsce czy Europie, ale gdzieś dalej. I zawsze wiedziałam, że kiedyś pojadę do Afryki. Nie wiedziałam kiedy, ale wiedziałam, że tak się stanie. I w końcu udało się, wylądowałam w Zambii.

Jakie różnice kulturowe zaobserwowałaś podczas pobytu?

Oj, troszkę tego jest. Na przykład to, że u nich wszystko jest, jak to się mówi w języku Bemba – „panono, panono”, czyli powolutku, bez stresu, nie trzeba się nigdzie spieszyć, umówiliśmy się na 10:00 to może na 12:00 dotrą! [Śmiech] Ok, może trochę przekoloryzowałam, ale generalnie wszystko jest robione na spokojnie, bez pośpiechu, bez tego pędu i myślę, że to w sumie zdrowe podejście. Drugą sprawą jest, że dziewczyny w Zambii mają dzieci w bardzo młodym wieku, zazwyczaj też mają ich dużo i często z różnymi ojcami. Kiedyś zapytałam takiego chłopaka, który był lokalnym wolontariuszem „Dlaczego tutaj dziewczyny mają tak szybko dzieci?”, na co on odpowiedział „To jest wieś, one nie mają co robić, więc rodzą dzieci”! Taka kultura.

Co Tobie osobiście dało wzięcie udziału w misji?

Generalnie postrzegam siebie jako radosną osobę, jestem bardzo zadowolona ze swojego życia, co myślę, że zawdzięczam po trochu Bogu i rodzicom. Poza tą radością myślę, że mam też wiele talentów, którymi mogę dzielić się z innymi, a to jest to, co zawsze chciałam robić. I w końcu przytrafiła się okazja! Widziałam po tych dzieciach, jak spędzałam z nimi czas, jak prowadziłam warsztaty, zabawy, gry, tańce, że to wspólne przebywanie daje im olbrzymią radość. I to doświadczenie, że mogłam im dać coś od siebie i że one czerpią z tego szczęście, było dla mnie najważniejsze.

Czy uważasz, że jest duże zapotrzebowanie na tego typu działalność?

Tak! Zdecydowanie. Ja akurat byłam przydzielona do dzieciaków, organizowałam im summer camp oraz różnego rodzaju gry i zabawy, ale też pomagałam przy malowaniu łazienek wybudowanych przez wolontariuszy w trakcie wakacji. Także zapotrzebowanie jest na pomoc wszelkiej maści, czy to w budowlance, czy naprawach, pracach remontowych, czy właśnie do dzieci. Są też placówki, w których potrzebni są lekarze i pielęgniarki.

W jaki sposób udało Ci się zorganizować ten wyjazd?

Ja wyjechałam dzięki pomocy Salezjańskiego Ośrodka Misyjnego w Warszawie. Jest to katolicka organizacja misyjna, która umożliwia przejście formacji misyjnej. Trwa ona rok, a spotkania odbywają się co miesiąc w weekendy i z tych spotkań można się dowiedzieć prawie wszystkiego na temat misji. Mówię prawie, bo oczywiście jak jest w stu procentach wiesz dopiero jak już tam będziesz (śmiech). Trzeba przejść testy psychologiczne, językowe i po rozmowie z koordynatorem jest decyzja czy jestem w stanie pojechać na misję, czy się do tego nadaję, czy nie, jeśli tak to czy lepszy będzie termin krótszy, czy dłuższy i wybór kierunku. I na końcu jest posłanie misyjne, dostajemy krzyże misyjne i wylatujemy. Wiem, że w Polsce poza Warszawskim Ośrodkiem jest wiele innych, także wybór jest duży.

Jakiego rodzaju cechy trzeba posiadać, aby sprawdzić się na misji?

Na pewno odwagę, żeby tam w ogóle wyjechać. Cierpliwość, ponieważ trzeba być przygotowanym na to, że kultura jest zupełnie inna, ludzie są totalnie różni od nas. Często im się wydaje, że biali są bardzo bogaci i mogą im wszystko dać, w związku z czym trzeba być też asertywnym i potrafić powiedzieć „nie” – dawanie wszystkiego za darmo nie jest pomocą i to jest bardzo ważne. Na pewno też cierpliwość w stosunku do dzieciaków, które tak potrzebują bliskości, że cały czas kręciły się blisko mnie, kłóciły się o mnie, wieszały mi się na rękach, wskakiwały na barana znienacka. Z pewnością ważna jest też wrażliwość i troska w stosunku do nich, zrozumienie ich trudnej sytuacji. Ciekawe też, że pomimo tego, iż mają bardzo ciężkie warunki, porównując je, powiedzmy do europejskich standardów, to potrafią docenić to co mają i cieszyć się z tego. Mimo wszystko są szczęśliwi, choć wiele z nich boryka się z różnymi problemami np. przemocą domową. Te dzieci nie zwracały, aż tak bardzo uwagi na to co my tam robimy, tylko dla nich najważniejsze było to, że po prostu jesteśmy. Potrafili nam okazywać szczerą miłość i też czerpać ją od nas. Niesamowite jest, jak wchodzą ze sobą w relacje. Praktycznie nie spędzają czasu same, tylko non stop się bawią wspólnie. Są to zdecydowanie intensywniejsze interakcje społeczne od tych, które można zaobserwować u nas.

Jakim wspomnieniem z pobytu chciałabyś się podzielić?

Była taka sytuacja, kiedy miałam pierwszy dzień wolny – to było w święta Bożego Narodzenia. Razem z inną wolontariuszką stwierdziłyśmy, że pojedziemy na rowery do miejscowości obok. Jedziemy sobie i w pewnym momencie odwracam się i widzę, że Justin jedzie za nami. Po prostu gdzieś na obrzeżach wioski musiał nas wypatrzeć, że sobie jedziemy, wziął swój rower – taki już rozpadający się i zaczął strasznie szybko pędzić, żeby nas dogonić i wspólnie wybrać się na tę wycieczkę.

Inna sytuacja, jak kiedyś zabrakło nam jajek do zrobienia ciasta. Dowiedzieliśmy się, że można je pożyczyć z pobliskiego domu dziecka, więc wybrałam się tam. Wzięłam od razu 30 jajek i wracam sobie spokojnie ulicą przez środek wioski. W pewnym momencie patrzę i widzę gromadę dwudziestu dzieciaków, które rzucają się na mnie, przytulają, część woła: „Laura, Laura!”, druga część: „Muzungu, Muzungu” (co oznacza „biały). I ja się straszliwie przestraszyłam, że za moment wszystkie te jajka wylądują na ziemi. Więc wołam: „Uważajcie, niosę jajka!”. No i nagle dwóch moich chłopców Obi i Peter zaczynają krzyczeć na resztę, że mają natychmiast mnie zostawić bo ja jestem Laura, ich wolontariuszka! I szłam sobie dalej, a tych dwóch dumnie kroczyło obok mnie niczym prywatna ochrona, aby nic się nie stało ani mi, ani jajkom!

Czego moglibyśmy nauczyć się od osób, którym pomagałaś?

Wdzięczności. Oni cieszą się z tego co mają, nie znają naszej cywilizacji, nie wiedzą czego im brakuje. I na pewno moglibyśmy się zainspirować tym jak budują relację między sobą.

Czy uważasz, że wolontariat może zmienić Twoje życie?

Myślę, że jak najbardziej. Możemy nabrać nowej perspektywy w patrzeniu na świat, nagle się okazuje, że to co dla nas jest zupełnie normalne, to dla kogoś innego jest to bardzo wielka rzecz. Na pewno możemy nauczyć się doceniać to co mamy. Tutaj dzieciaki jeśli mają możliwość zjedzenia kurczaka na święta, to znaczy, że są dość bogate, podczas gdy u nas jest to jedna z najtańszych rzeczy w sklepie. Myślę, że uświadomienie sobie i doświadczenie tego jest czymś bezcennym.

(BS)

Zachęcamy do czytania naszego bloga!

Znajdziecie tam artykuły poszerzające wiedzę o różnych problemach młodzieży, przydatne informacje i ciekawostki. Będziecie mogli też bliżej nas poznać.

Jesteśmy w mediach społecznościowych

Zachęcamy także do śledzenia naszych stron i kanałów, gdzie publikujemy aktualne informacje o naszych działaniach, szkoleniach i warsztatach, efekty pracy z młodzieżą oraz osiągnięcia młodzieży w ramach wolontariatu.

#sztukapomagania